Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie może być o tem mowy teraz.
— Jednak przecież marzyłeś pan o tem, a i pani Lucyna również radaby tę chwilę przyśpieszyć... Dlaczegóżby więc nie?
— Nie, panie, nie!...
— Wola wasza, moi państwo. Niedawno jeszcze prosiliście mnie o pośrednictwo...
— Ale nie teraz, nie teraz...
— Co do mnie... nigdy nie byłem za tem, żeby szwabów tu wpuszczać, ale jeżeli się trafi kupiec swój, rodak...
— Nie...
— I tak nie?
— Niepodobieństwo! Teraz, gdy ojciec chory, ani ja, ani moja siostra, nie umielibyśmy podsunąć mu tej myśli.
— A później?
— Później, alboż ja wiem, co będzie później?
— No, naturalnie, przy dzisiejszem twojem zmartwieniu, panie Karolu, trudno przewidywać odleglejszą przyszłość, a nawet i zastanawiać się nad nią, ale skoro już zgadało się o tem, to pozwólże jeszcze jedno słówko dorzucę...
— Proszę pana.