Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakaż ona śmieszna! — rzekła pani Lucyna półgłosem — śmieszna z żalami swemi, łzami odkładanemi na niedziele i święta! Ach! a ja? ja potrzebowałabym płakać ciągle... dzień i noc! od świtu do nocy i od nocy do świtu!
Zerwała się szybko z szeslongu i tupnęła energicznie nóżką, potem długo chodziła wzdłuż i wszerz po swoim pokoju, mnąc niecierpliwie w ręku jakiś kwiat jesienny, który wyjęła z znajdującego się na stole bukietu. Obiad tego dnia odbył się w milczeniu. Pana Karola w domu nie było. Do stołu zasiadły tylko trzy osoby.
Pani Lucyna nie jadła prawie nic i co chwila białą rączkę przykładała do czoła. Pan Mikołaj obojętnie na te manewra spoglądał, dopiero gdy już wstawał od stołu, rzekł:
— Decydujesz się, Lucynko, na Sapiejewskiego, poszlę po niego w tej chwili.
— Dziękuję ojcu — odrzekła — nie życzę sobie widzieć ani jego, ani żadnego z tutejszych panów lekarzy.
— A to dlaczego?
— Jestem zdrowa zupełnie.
— Już?