Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 46 —

dził, pracował, kłopotał się, miał tak nagle, zaraz, rozstać się z tym światem.
Strzał, rana ciężka — prawda, ale strzał nie zabił go od razu, a ranę opatrzyło i pielęgnowało kilku lekarzy. Od czegóż oni są, poco istnieją, jeżeli nie potrafią zatrzymać uciekającego życia, wrócić zdrowia?
Rozmyślania te nagle przerwane zostały; na ganku ukazał się felczer, zbliżył się do doktora i szepnął:
— Już!
Rzeczywiście było już wszystko skończone.
Przy łóżku zmarłego stała Sałacka, trzymając zapaloną gromnicę; dwie dziewczyny służebne, klęcząc, odmawiały pacierze.
Doktor do panien się udał; wskazał im matkę chorą, bezprzytomną, i tym sposobem od głośnych wybuchów żalu powstrzymał.
Kilku konnych posłano zaraz z listami: do pana Piotra, do Cieciorki, do najbliższych sąsiadów, a rano Pakułowski wybrał się na drabiniastym wozie do miasta po trumnę, światło i wszystko to, czego potrzeba do smutnego obrządku.
Biedna wdowa, bezprzytomna, nie wiedziała nawet o nieszczęściu, jakie ją spotkało, nie miała pojęcia, że katastrofa, która ją powaliła na łoże boleści, już osierociła ją i córki jej, że do domu weszła śmierć i żałoba.