Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 271 —

— I ja tak myślę. Nasza pani pytała: „czy będziecie żądali sumy zaraz, czy też poprzestaniecie tymczasowo na procencie?” a pan Jan mówił, że wolałby procent płacić jeszcze choćby przez kilka lat, aniżeli szukać pieniędzy. Na to znów pan Seweryn rzekł, że niema gwałtu i że mogą poprzestać na procencie.
— A cóż jemu do tego?
— Niechże pani Sałacka czeka; powtórzę słowo w słowo, jak było powiedziane. Ja, mówi, bez grosza nie jestem; co będzie potrzeba synowi, dam; panna Anna ma swój majątek, więc na cóż im pieniądze?
— Jakto panna Anna?
— A, też pani Sałacka niedomyślna! Skoro tak powiedział o swoim synu i panience, to znaczy, że jego syn i panienka mają się pobrać. Toć jasna rzecz, jak słońce.
— I więcej nic pan Pakułowski nie słyszał?
— Owszem, słyszałem, że na jesieni ma być ślub.
— Na jesieni?!
— Najlepsza pora. Roboty pokończone, kartofle wykopane, o siewie można już zapomnieć. Kiedyż się żenić, jeżeli nie na jesieni? Toć każdy chłop to rozumie.