Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 272 —

— Więc to tak! — szeptała Sałacka, jakby sama do siebie — a więc to tak?
— A tak, kochana pani.
— I pan Pakułowski na swoje własne uszy słyszał? Naprawdę? Dokumentnie, bez żadnej omyłki? Mógłby pan na to przysiądz?
— Ho, ho, zaraz przysiądz! Alboż to sąd, albo ja za świadka tu przyszedłem? Mówię po przyjaźni, że tak jest, takie słowa słyszałem. Można wierzyć, można nie wierzyć, jak się podoba.
— Trudno wierzyć.
— Żebym w ziemię zaraz wrósł, jeżeli kłamię. No, teraz wierzy pani?
Jejmość nie odpowiedziała na to; rzuciła się na kanapę i zaczęła płakać.
— Pani Sałacka! — zawołał ekonom — co pani wyrabiasz? do czego to podobne? Wielka rzecz, że panna za mąż wychodzi! Na to przecież jest panna! Nie będzie dla pani przyjemności siedzieć przez całe życie przy matce. A zresztą, co nam do tego? Oni sobie państwo, swoim dworem, a my sobie.
— Ja ją tak bardzo kocham — szepnęła zapłakana baba, — ja się tak do niej przywiązałam, ja życzę, żeby jej było jak najlepiej.