Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —

Z koszyka, jaki miała w ręku, rzuciła kilka garstek ziarna daleko od siebie — w jednej chwili skrzydlata rzesza z krzykiem rzuciła się do żeru, odbiegając od furtki; bocian tylko, dla którego ziarno nie jest ponętne, został, jakby chcąc towarzyszyć swej pani; ale furtka zamknęła się przed nim i musiał się zatrzymać.
— Oto nasz ogród — mówiła młoda osoba. — Uprzedzam cię, że nic szczególnego w nim nie zobaczysz, a w porównaniu z wielkomiejskimi parkami wyda ci się brzydkim.
— Przeciwnie, tu jest ładnie, więcej poezyi.
— Chciałeś powiedzieć: poezyi zaniedbania. Pod tym względem masz słuszność. Nie możemy codzień gracować alei, ani też zbierać opadłych liści. A już opadają, już ścielą się pod drzewami: jesień się zbliża.
— Nie lubisz jesieni?
— Owszem, lubię. Jest to pora, w której przekonywamy się, czy nasze nadzieje i rojenia wiosenne ziściły się choć w części, czy też rozwiane zostały, jak dym... Naturalnie mowa o bardzo prozaicznych, gospodarskich rojeniach.
— A innych nie masz?
— O! zaraz chciałbyś wszystko wiedzieć. Dlaczegoś taki ciekawy?
— Cóż w tem nagannego? Jako brat...