Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 247 —

ność w najrozmaitszych odcieniach pokrywała ziemię, przebudzoną z długiego snu zimowego.
Ślady powodzi zacierały się stopniowo, uszkodzone pola zaorano i zasiano powtórnie. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, widać było pracę, ruch i ożywienie; poważnie kroczyły woły, ciągnąc pługi, uwijały się konie w bronach, a na pastwiskach krowy skubały chciwie młodą, soczystą trawę.
Odgłos pieśni robotnic, dźwięki fujarek pastuszych mieszały się ze świegotem drobnych ptasząt, z szumem fal rzecznych, z szemraniem strumieni, toczących się po kamykach.
W taki dzień piękny, pogodny, wiosenny, wybrał się Pakułowski do miasteczka po różne sprawunki, niezbędne dla gospodarstwa. Wybrał się wozem drabiniastym, a ubrany był odświętnie, w surducie odwiecznego kroju, w wielkim kapeluszu filcowym na głowie.
Zaledwie wjechał na rynek i wygramolił się z wozu, wnet obskoczyła go gromada żydów.
— Co potrzeba? Co pan chce kupić?
— Co pan ma do sprzedania? Może siano, może owies? Ja zaraz dam kupca na owies!
— Taki rarytny gość, taki rzadki gość! Niech pan Pakułowski pozwoli. U Szmula jest