Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 109 —

Pan Piotr, dowiedziawszy się, że doktor przyjechał, podniósł się i wyszedł do niego. Na poczekaniu odbyła się konsultacya i starowina orzekł, że trzeba tylko wypoczynku.
— Wychodzić przez parę dni nie można — dodał, — nie trzeba wywoływać wilka z lasu.
— Więc chyba Jaś będzie panu towarzyszył.
— Jeżeli łaskaw, to i owszem, zrobi mi to wielką przyjemność.
— I mnie również, ale uprzedzam pana, że jestem myśliwym dyletantem; nie miałem ani czasu, ani sposobności oddawać się tej rozrywce, a pan dobrodziej, jak słyszałem, jest mistrzem.
— Tak sobie, amator, ale amator od lat wielu, więc nabrało się wprawy.
Po przekąsce, bez której uprzejma gospodyni nie chciała gościa wypuścić, ruszyli na niezbyt odległe pole pod lasem.
Doktor był w złotym humorze. Lapis spisywał się doskonale, sześć kuropatw padło pod celnymi strzałami staruszka. Pan Jan kilkakrotnie chybił i tylko jedną sztukę upolował.
Słońce zapadało za las, rzucając złoty blask na niebo, na wierzchołki sosen i dębów.
— Zmęczyłem się trochę — rzekł doktor, — stara maszyna psuje się. Dawniej, ho, ho!