Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 108 —

wybiegał na dziedziniec, na ulicę, skomlał i skakał.
Gdy doktor siadał na bryczkę, pies wyprzedzał konie i wtenczas już żadna siła nie mogłaby go wrócić do domu.
Do Krasek było od miasteczka dwie mile drogi. Doktor wybrał się rano, żeby czasu nie tracić, bo jesienny dzień krótki, a zanim się zajedzie, zanim gościnny gospodarz puści gościa na pole, upłynie parę godzin.
Na powitanie doktora wyszedł pan Jan i oświadczył, że stryj jest trochę cierpiący i położył się.
— Cóż mu się stało? — zapytał starowina ze współczuciem.
— Nie wiem; mówił, że tylko znużenie.
— Zobaczymy, zobaczymy. Widzisz, panie Janie, jaki to nasz los! Człowiek wybiera się na kuropatwy, a trafia na katar, febrę, lub, broń Boże, jeszcze na co gorszego. Muszę się rozbroić i przedewszystkiem zobaczyć chorego — dodał, zaczepiając na rogach jelenich torbę i strzelbę, — a Lapis będzie leżał tu, w sieni. Nie znasz, panie Janie, Lapisa?
— Widzę, że piękny wyżeł.
— Piękność to nie zaleta, ale mądry i dobry piesek. Poznasz jego cnoty w polu. Akurat dla mnie wyżeł, niegorący, posłuszny i zna moje grymasy.