Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 166 —

— Ależ mamo — wtrącił młody człowiek — obawa była nieuzasadniona, przecież ja znajdowałem się przy mamie... a zawsze w podróży mam przy sobie rewolwer...
— Swoją drogą, trzęsłam się ze strachu jak w febrze i dopiero zaczęłam przychodzić do siebie, gdy zajaśniały światła kilku latarni... Aniele-wybawicielu! zawołałam, gdy jakiś pan na koniu zbliżył się do bryki.
— Moja mamo — rzekł młody człowiek — porównanie to bardzo niefortunne...
— Dlaczego?
— Bo nasz anioł-wybawiciel klął strasznie...
— Prawda, ale za każdą klątwę przepraszał, mówiąc, że dosadne wyrażenia są przy takiej czynności konieczne.
— Poznaję mojego kochanego Wincentego — rzekł dziadek.
— Któż to jest?
— To, proszę pani, nasz rządca, najzacniejszy człowiek pod słońcem, tylko trochę rubaszny. Jestem przekonany, że sprawił się dobrze...
— Ależ przewybornie — wtrącił pan Jan — wydał kilka rozkazów, krzyknął na konie, zaklął, przeprosił, znowuż zaklął i buda nasza wnet została wyciągnięta z błotnistej przepaści.
— Gdzież jest ten pan? — spytała pani Ewelina — pragnęłabym mu podziękować.
— Zapewne już śpi — rzekł dziadek — ale nie straconego, zobaczy go pani jutro, gdy przyjdzie na obiad.