Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 157 —

cego na koniu i oganiającego się od psów długim biczem.
— Co za jeden jesteś? czego chcesz? — wołał pan Wincenty.
— Swój — odrzekł — podróżny w przygodzie... A pójdziesz! Psiska tak ujadają zatracone, że człowiek oto do słowa przyjść nie może...
— Leżeć Zagraj! do budy Burek! Gadajże człowieku, co jest.
— Jestem dorożkarz ze stacyi, dwoje państwa wiozę do Tymiankowa. Jedziemy już od samego rana.
— I dopiero tu jesteście?
— Wielmożny panie... Skusili mnie, obiecali piętnaście rubli... wziąłem brykę na resorach z budą, a tu droga taka krwawa, że niech Bóg broni. Noga za nogą się wleczemy, noc nas zaskoczyła; ja tu obcy, dróg bardzo nie znam, wpakowałem się w jakiś bajor, ani wyleź, choć dobre cztery konie mam. Pan się złości, pani płacze... Cóż miałem robić... wyprzęgłem konia, siadłem wierzchem i jadę oto, prost na światło, prosić dobrych ludzi o ratunek. Choćby jeszcze z parę koni, latarnię, a znającego człowieka, możebyśmy się przecież wyrwali z tego piekła. Tyle lat oto po drogach jeżdżę i jeszcze takiej przygody nie miałem.
— Gdzie on mógł uwięznąć? — zapytał pana Wincentego dziadek.
— Pewnie na grobli, koło starej cegielni.