Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a już bezwarunkowo głuchy na wszelkie obietnice i pochlebstwa, któremi zazwyczaj sprytni żydkowie robią co chcą z dobroduszną szlachtą.
Nieobecność Dyrdejki tedy była bardzo Janklowi na rękę — i bądź co bądź, postanowił sobie tę korzystną dla siebie chwilę wyzyskać.
Przybrał też minę bardzo układną, grzeczną a pokorną i przybycia pani oczekiwał.
Niedługo na siebie dała czekać. Weszła do pokoju, bledsza jeszcze niż zwykle, ale poważna, spokojna, a w oczach jej nie było już nawet śladu łez, których tak wiele wylała przed chwilą. Boleść w sercu własnem zamknęła i nie chciała jej pokazywać nikomu.
Jankiel zobaczywszy wchodzącą, niemal do samej ziemi się skłonił i przepraszał, że tyle niepotrzebnego kłopotu zgubieniem owej depeszy narobił.
— Na te nasze kochane prepinacye — mówił — to nawet człowiek nie ma na kawałek porządne kapote! same dżurów i łatów — i bez to się ten teligraf zapodział, proszę wielmożnej pani.
— Źle wam idzie? spytała.
— Ot, nie wiem sam jak mam wielmożnej pani powiedzieć, terajszy czas bardzo kiepskie jest, a te propinacye zarzeckie to ni tak, ni owak, jak to powiadają, co ani pachnie, ani, za pozwoleniem, szmierdzi... tyle co jeno człowiek żyje z dzieczami.
— Cóż? nie martwcie się, bo zdaje mi się, że już od świętego Jana kończy się wasz kłopot...