Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

aby tę robociznę mieć, a grosza gotówki na nią nie wydać, bo gotówka znowuż potrzebną była na pomnożenie liczby inwentarza, na narzędzia. Więc też z chłopami w różne kombinacye wchodził; powypuszczał im pastwiska, posprzedawał drzewo na budowle, a wszystko na odrobek, tak, że kiedy sąsiedzi myśleli jeszcze, zkąd na dokończenie zasiewów pożyczyć pieniędzy, on już o żniwa był zupełnie spokojny.
Gospodarstwo po staremu, rutynicznie prowadził, ale pilnie u sąsiadów wszelkie innowacye obserwował, a gdy mu robiono uwagi, że nie stara się o postęp, odpowiadał z przekąsem:
— Chleb, dobrodzieju, przedewszystkiem, chleb i kapota, a później takoż marcepany i fraczek!
Niektórzy śmieli się z niego, ale stary na to nie zważał — i swoje robił. Od świtu samego już na nogach był, wszystkich robót dojrzał, pola konno objechał, często też do miasta wpadł, aby interesa załatwić, bo nie lubił się nikim wyręczać i nie dowierzał nikomu...
Wieczór nadchodził. Słońce kładło się do snu pogodne, uśmiechnięte jak dziecko; nad wodami brzęczały roje muszek drobniutkich, motyle uwijały się jeszcze nad kwiatami, korzystając z ostatnich chwil dnia. Lipy stare i klony szumiały w ogrodzie a u stóp ich pokładły się cienie długie. Wiatru nie było prawie, jakaś błoga cisza panowała w powietrzu. Bocian powrócił na gniazdo z całodziennej wyprawy i klekotał radośnie.