Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wstał, rękawem grubej sukmany łzę otarł, i poszedł dalej — do miasta.
Po niejakim czasie, w bluzie robotnika, uwijał się pomiędzy wagonami kolei żelaznej. Stacya była ogromna, ruch towarów wielki, trzeba było paki i worki ładować na wagony, lub z wagonów. Nasz marzyciel miał na ramieniu blachę z numerem 17, a robotnicy ze stacji nazywali go »mułem«. Grzbiet tego człowieka był jak gdyby z żelaza. Nr. 17 nie lękał się ciężaru, z każdym dniem przybywało mu siły, pomimo że żył jak anachoreta i odmawiał sobie wszystkiego; tymczasem składał grosz do grosza, i starannie na piersiach ukryty woreczek napełniał coraz bardziej.
Nr. 17 strzegł tego skarbu jak oka w głowie, boć to spełnienie marzeń i nadziei — to ziemia!
Jeszcze jakie sześć, ośm lat, a oszczędność wystarczy na kawałek gruntu, choćby na parę morgów tylko.
W niedzielę, kiedy miał czas wolniejszy, Nr. 17 wychodził na plant drogi, i szedł aż po za obręb miasta, gdzie się zaczynają ogrody, szedł przypatrywać się kwitnącym drzewom i zieleni.
Inni robotnicy śmiali się z niego, mówiąc, że »muł idzie na trawę«, ale on na to nie zważał, szedł i długie godziny przepędzał po za miastem.
Nieraz śledził ruchy i robotę pszczół. Wpatrywał się w tę skrzętną szarą pracownicę, gdy zapuszczała się w żółty, wielki jak kielich, kwiat dyni.