Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

roślin i kwiatów wonnych i pszczółek brzęczących rozgłośnie.
Zmęczony drogą, usiadł biedny wędrowiec pod krzyżem, sparł czoło na dłoniach i dumał..... wreszcie, głowę pochylił na piersi, i tak, pół śniąc pół czuwając, myślał o tej przyszłości jasnej, cichej, pogodnej, jaką wymarzył sobie w długich latach osamotnienia i sieroctwa. Ziemi kawałek kupi! bogatej, wdzięcznej ziemi, i domek będzie miał własny, mały czuściutki a cichy, i ogródek!... A czegoż tam w tym ogródku nie będzie? czego zbraknie?
Jakie drzewka, obciążone soczystym o złotych barwach owocem, jakie kwiaty?! Winorośl piąć się będzie po południowej stronie domku, a zpośród liści jej zielonych wychylą się ku słońcu grona złociste i czarne, i zwieszać się będą tuż przy ramach małego okienka. Może z po za tych szybek maleńkich wychyli się kiedy twarz rumiana, może łagodnem spojrzeniem modrych oczu obejmie zgarbionego nad ziemię pracownika, może srebrzysty uśmiech dziecka zabrzmi w chatce nizkiej. Kto wie? On nie ma teraz swoich, nie ma rodziny, ani ojca, ani brata, ani jednej istoty przychylnej — ale jak ziemię już mieć będzie i kąt własny, to może się znajdzie istota, co zechce jego losy podzielić..... może spocznie na nim wejrzenie dobrych oczu, może go rozweseli śmiech srebrzysty.....
Tyle szczęścia — tyle szczęścia było w tem marzeniu że aż się biedny wędrowiec, przerażony jego ogromem, przebudził.