Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przedewszystkiem zmieniło się tło samo. Na początku zabarwiał je blask słońca, co krwawiąc się na zachodzie, zapowiadało dzień wietrzny, chłodny, gotów rzucać deszczem i piaskiem w zmęczone i niewyspane oczy pracowników, złamanych na duchu i smutnych; — dziś zaś światło równiejsze jest, bardziej spokojne, a i samo tło obrazka, chociaż w szarych barwach się trzyma, nie ma jednak na sobie plam czarnych zupełnie. W spokojnem, złotawem świetle zachodzącego słońca, bieleje wioska z długim rzędem domów nizkich o strzechach słomianych. Za wioską widać folwarczek porządny, ładnie zbudowany, czyściutki. Łąka pstrzy się milionami kwiatów, rzeka srebrem się przelewa, na pracowicie uprawnych łanach gęste, zwarte ściany zboża falują, kołysane łagodnem tchnieniem wiatru. Z oddalenia widać wieżyczkę kościelną, na której złocony krzyż jaśnieje, z wieżyczki dochodzi odgłos wieczornego dzwonu.
Zresztą cicho, spokojnie — a nie jest to już martwa, głucha cisza, co na cmentarzach mieszka, ale raczej cisza towarzysząca pracy i skupieniu ducha. Taki spokój bywa w głębiach lasów, o ile go łoskot burz nie przerywa. Drzewa milczą i rosną powoli, a każdy rok dorzuca im nowe słoje, rozwija konary i korzenie bardziej w głąb ziemi zapuszcza.
Z osób w tym obrazku naszkicowanych, zabrakło nam jednej — zacnego, starego żmujdzina. Nie zapomniano jednak o nim. Na ubogim cmen-