Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Twarz zmarłego nie wyrażała śladu cierpień przebytych, zastygł na niej raczej uśmiech dobrotliwy i jakby zaduma jakaś na poważnem, wysokiem czole.
Płomyk wielkiej, żółtej świecy woskowej drgał lekko, nad nim unosiła się czarna nitka dymu i ginęła w górze, zmięszana z westchnieniami ciężkiemi i szmerem żarliwej modlitwy prostaków...






VIII.

Wiosna przyszła z całem bogactwem barw, woni i jasnych promieni słonecznych. W powietrzu zawieszały się śpiewające skowronki, zwinne jaskółki zataczały kręgi nad wodą, muskając aksamitnem skrzydłem powierzchnię mieniącej się fali.
Ptactwo roiło się wśród gałęzi drzew, pszczoły pracowały na kwiatach. Ze śpiewem ptasząt mięszały się ludzkiej pieśni dźwięki — złota wierzba kąpała w rzece końce swych długich warkoczy.
Nawet brzozy na cmentarzach, te żałobnice smutne, szemrały gałązkami weselej, a na grobach barwne kwiateczki wykwitły.
Woły ciągnęły ciężkie pługi, konie pospieszały w bronach, a tu i owdzie, na poletkach małych, miedzami przedzielonych gęsto, uwijali się chłopi, rzucając w rolę grube ziarna jęczmienia.