Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Marcin do pani się zbliżył.
— Niech pani nie lamantuje — mówił — nie płace... Bóg Najwyzsy go zabrał, wola Jego święta... Już tu pani i panience robić tera co nie ma, ja się som przy nieboscyku ostanę.
Zanosząc się od płaczu kobiety wyszły z pokoju, w którym rozpostarła się żałobna powaga śmierci. Marcin ciało zmarłego wyprostował, grubemi palcami wpół otwarte powieki przymknął, a potem woreczek rozwiązał i zgodnie z ostatnią wolą żmujdzina szczyptę ziemi na nie nasypał. Resztę zachował starannie, by do trumny mu włożyć.
Służba, która się zbiegła z folwarku, patrzyła na to w milczeniu, a Marcin krzyżyk czarny ze ściany zdjął, w skostniałe palce umarłemu włożył i mówił:
— Niech cię Bóg wsechmogący do chwały swojej pzyjmie, boś był cłek sprawiedliwy, miłosierny, cudzej kzywdy niepragniący, na gros ludzki niechytry...
To rzekłszy, stary ręce zmarłego ucałował i zwracając się do obecnych ludzi, rzekł:
— Wy wsyćkie, chtóre tu jezdeśta, klęknijta, zmówta pacierz za dusę nieboscyka, aby se odpocywał we spokoju wiecnym.
Na to wezwanie wszyscy na kolana padli i rozległ się gwar wspólnej, gorącej modlitwy, a nad gwarem tym górował głos srebrnowłosego chłopa, poważny, uroczysty, westchnieniami ciężkiemi przerywany.