Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tknął ich na jesień, nie ruszył teraz na wiosnę, to też stwardniały one i zielskiem porosły. W lasach tylko rozlegał się łoskot siekier, bo drzewo było za bezcen, a spekulanci umieli z chwili korzystać.
W owych to czasach sekwestratorowie i komornicy zajeżdżali konie, tyle mieli zajęcia i pracy. Ziemia była tania, lecz nikt kupować jej nie chciał. Gdzieniegdzie dopiero ukazywały się pierwsze awangardy kolonistów niemieckich, za któremi później dopiero nadciągnąć miały długie szeregi wozów, pełne nowych obywateli...
Krwawiło się słońce na zachodzie — a przy jego promieniach, niebawem już zgasnąć mających, widać było niewielką, na wzgórzystym brzegu rzeki rozrzuconą wioseczkę. Stara to wieś była. Chaty niewielkie, w ziemię już potrosze zapadłe, ze strzechami mchem zielonkowatym porosłemi, kryły się w ogródkach, w których czereśnie zaczynały się właśnie białem kwieciem pokrywać.
Na końcu wsi, jak zwykle, stała karczma wielka, drewniana, z ogromną szopą dla koni, z pozieleniałemi oknami, w których braki szyb przemyślny arendarz gontami i papierem uzupełnił.
Widać ztąd było czerwone mury spalonego niedawno folwarku, otoczonego rzędem topól balsamicznych; dalej rzekę, szerokie łąki nadbrzeżne i biały kościółek w sąsiedniej wiosce.
Przed karczmą stał arendarz, Jankiel, w wytartym kamlotowym żupanie — i z żywą gestykulacyą