Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

różami, gdy wędrówka odbywa się po ścieżce wąziutkiej, wśród ostrych cierni i głogów.
Dziesięć lat! Kawał to czasu niemały — przeszedł on dla Zarzecza cicho, jednostajnie, bez nagłych wstrząśnień i zmian gwałtownych. Rzeka toczyła jak przedtem srebrne swoje wody, niezmordowany młyn gdakał i trajkotał jak dawniej, stare lipy szumiały, na stodole klekotała dziesiąta generacya bocianów — i wszystko było jak niegdyś, tylko drzewa już cień większy dawały i rozrosły się bardziej, tylko w folwarku kilka nowych przybyło budynków.
Zniknął ślad pogorzeliska, nie masz już zgliszczy dymiących, wszystko zdaje się odradzać, do nowego życia wyrywać...
Wiatr pozwiewał popioły, węgle przyorano już dawno, a mogiły zapadły i zrównały się z ziemią. Macierzanka rośnie na nich i rozchodnik, młode zajączki tu igrają, czasem skowronek zapadnie i znów się wzbije w górę i śpiewa, zawieszony w powietrzu, między grobami a niebem.
Słońce pali się wysoko, złoci łąki i zboża, perlistą rosę z ziół spija; w górze białe obłoczki gonią się, rozdzielają i łączą, niby gołębi stada, a wietrzyk figluje na łące i barwne główki kwiatków kołysze; to je zupełnie w trawę chowa, to znowu podnosi i prostuje — ot, jak pustak zwyczajnie, za mały jeszcze na to, żeby śmigi u wiatraka obracał, więc poszedł figlować na łąkę...