— Niech mąż będzie łaskaw zjeść barszczyk i kawałek pieczeni z brukwią.
— Z brukwią?! czy dobrze słyszałem?
— Doskonale i niech mąż będzie łaskaw zjeść teraz, gdyż potem służąca wyjdzie na miasto, a my udamy się do hypoteki, względem domu Berka Grinszpana...
— Do hypoteki się udam, ale żadnych barszczyków, ani brukwi jeść nie będę, i o pierwszej godzinie jadać nie będę, bo nie mam takiego zwyczaju...
— Jest mi to bardzo przykro: pan mąż będzie głodny, a co się tyczy brukwi, to jej na ulicę nie wyrzucę, mam w piwnicy duży zapas, a zapłaciłam za nią drogo. Teraz wszystko drogie, trzeba oszczędzać, bo bez oszczędności można na dziady wyjść.
— Zapewne, pani żono dobrodziejko, bez oszczędności na dziady: przy brukwi do szpitala i na Powązki.
— Grymasy...
— Nie grymasy, tylko zdrowie, w każdym razie widzę, że będę zmuszony stołować się w restauracyi.
— Jeżeli swoim kosztem, nie mogę mieć nic przeciwko temu...
— Swoim kosztem? Przecież miałem mieć stół u pani.
— Czyż jest inaczej. Stół nakryty, barszczyk aż
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/98
Wygląd
Ta strona została skorygowana.