prawica; ale ja znów taka ograniczona nie jestem, ja myśli twe wzniosłe przenikam i zamiary rozumiem... O tak! Tyś to ułożyła, ten doktor dla Ernestynki, niby nieznajomy twój, a przecież znajomy, ten wyjazd do Szczawnicy, ta jego tam bytność niby przypadkowa, a przecież nieprzypadkowa, to wszystko twoja robota, to twoja serdeczna życzliwość dla mnie i dla mojej córki! Ernestynko, ucałuj ciotkę jaknajczulej, bo ona daje ci przyszłość, daje ci wielki los do ręki...
— Bójcież się Boga, ale ja o niczem nie wiem!
— Och, Klociu! ja ci tylko dziękować i do śmierci wdzięczną być mogę... a jeżeliby mi wolno było dorzucić słówko w tej sprawie, to prosiłabym cię bardzo jeszcze o jedną niewinną bagatelną przysługę. Klociu moja najdroższa! przebacz, że użyję dość pospolitego wyrażenia, ale: «ale stać cię na mięso, nie żałujże i na pieprz...»
— Pieprz? a na cóż to pieprz? — spytała zdumiona ciotka.
— Ach, mój aniołku, ty nie masz córki, nie wiesz więc, jak trudno w dzisiejszych czasach wydać zamąż biedną panienkę bez... pieprzu...
— Nie rozumiem...
— Ale ja rozumiem; ja to sercem macierzyńskiem odczuwam. Takie niewinne dziecko, taki aniołek, sama słyszałaś, że nie rozumie jeszcze, co znaczy
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/61
Wygląd
Ta strona została skorygowana.