Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż tam taka znajomość — kłania mi się na ulicy i na tem się kończy. U mnie w domu był dopiero pierwszy raz.
Pani Marcinowa wpadła w zamyślenie i dopiero po długiem, długiem dumaniu rzekła:
— Kochana Klociu! jestem tak wzruszona, że myśli zebrać nie potrafię.
— Cóż ci jest, Julciu?
— Ach! serdeczna moja! od tylu lat cię znam, a jeszcze nie miałam pojęcia o tem, jaki ty masz szczery, jaki szlachetny, jaki wzniosły charakter! Twoje serce, Klociu, to nie serce — nie! to kopalnia brylantów, to królewska skarbnica.
— Julciu! co ty mówisz?!
— Wiem ja co mówię — rzekła pani Marcinowa, ocierając chusteczką łzy rozrzewnienia...
— Ależ co?
— Nie zapieraj się, duszko; sama powiedziałaś, że ten śliczny, elegancki, ten taki miły doktorek jest kawaler, i w tem właśnie maluje się cała szlachetność twojej duszy!...
— Julciu, daję ci słowo honoru, żem temu nic a nic nie winna. Dlaczego się dotychczas nie ożenił — nie wiem. Prawdopodobnie nie chciał, ale ja mu bynajmniej nie broniłam... Znam go tak mało...
— Do szlachetności dołączasz skromność, trzymasz się zasady, że nie ma wiedzieć lewica, co daje