Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i przyjdziesz tu napowrót — Zosia twoja. Jeżeli ja żyć będę, sam ci ją oddam; jeżeli nie doczekam tej chwili, weźmiesz ją z rąk opiekunki. Oto warunki moje. Zgadzasz się?
— Idę.
— Przewiduję jeszcze jednę trudność. Twoi rodzice nie są dość zamożni, aby ci dopomódz w zamiarach, praca zaś odrazu zarobku nie przynosi.
— Tak, niestety.
— Prosiłeś mnie o pożyczkę trzydziestu tysięcy na karyerę, ja tyle nie mam, a choćbym miał, tobym ci nie dał, ale z niewielkiego funduszu, jaki posiadam, udzielę ci zapomogę na te kilka lat pracy. Zwrócisz ją, gdy się dorobisz, nie mnie, ale jakiemu paniczykowi, który będzie miał chęć wejść na drogę rozsądku. Oto wszystko, mój Wicusiu. Do niej pójdziemy jutro; dwa tygodnie czasu zostawiam ci do namysłu i wyboru zawodu, a potem w świat, w świat chłopcze, uczyć się i zostać człowiekiem.
— O mój dziadku, drogi, prawdziwy przyjacielu!
— Jeszcze jedno, ale pod warunkiem, że zachowasz to przy sobie. Słowo?
— Przyrzekam solennie.
— Chciałbym coś ci o moich mniemanych skarbach powiedzieć. Ja bynajmniej bogaty nie jestem. Miałem w ręku pieniądze, ale powierzone, cudze,