Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dla tego, że ty — sprowadziłem cię i mam z tobą tę rozmowę. Wspomniałem, że ci dobrze życzę i szczęścia twego pragnę, pragnę też i szczęścia mojej wychowanki, a ponieważ widzę z obydwóch stron skłonność, więc nie miałbym nic przeciwko temu...
Młody człowiek z okrzykiem radości rzucił się panu Dominikowi na szyję.
— Hola! zaczekaj szaleńcze — zawołał stary emeryt — pomaleńku! Cóż to sobie jegomość myślisz, że ja jestem chorągiewka na dachu, że co pięć minut zdanie zmieniam? Nie, kochaneczku; dotychczas nie opuściły mnie jeszcze zdrowe zmysły. Mogę być skłonny do ustępstw, ale pod warunkami, pod warunkami, mój paniczu.
— Jakie dziadzio tylko chce, choćby najcięższe, akceptuję z góry.
— To mi się wcale nie podoba. Człowiek solidny nic z góry nie akceptuje, bo nie może przewidzieć, czy zdoła zobowiązanie spełnić. Otóż moje warunki są tego rodzaju, że ci się może zbyt uciążliwymi wydadzą.
— Niech dziadzio rozkazuje.
— Przedewszystkiem musisz czekać.
— Jak długo?
— Co najmniej trzy lata.
— Trzy lata!!