Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wie nieznano, a potem tak pokochano nagle. Przypomniał sobie całe dzieje pochlebstw, nadskakiwań, zabiegów, rozmów na osobności, nadziei budowanych na zjednaniu sobie łask, bądź też wprost na śmierci tego człowieka.
I śmierć posłuszna jakby tym życzeniom, przyszła na zawołanie i stawiła się u łoża starca, gotowa go zabrać. Przyszła i lodowatą ręką już miała dotknąć jego czoła.
Wstrzymała się, na szczęście, starzec powstał z choroby, a Wicusiowi kamień spadł z serca. Już nie myśli o nadskakiwaniu, o testamencie bogacza, nie chce patrzeć drugi raz na tak przykry widok. Gorzko mu i przykro, wstydzi się, chciałby to wszystko z karty swego życia wymazać.
Bije się z myślami, czy pójść tam jeszcze, czy nie?
Pójdzie.
Pójdzie, bo chciałby odjechać, więc należy pana Dominika pożegnać, ale czy pożegna i czy odjedzie zaraz? Nie, bo ciągnie go urok tego dziewczęcia o czarnych prześlicznych oczach, wdzięk jej i dobroć. Ona tam na pewno jest u dziadka, na Starem Mieście, siedzi przy nim, rozmawia, książkę mu czyta głośno.
Trzeba tam iść koniecznie.
Wyszedł na miasto, błądził po ulicach, siedział