Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mam być koniecznie w pewnym domu, gdzie na mnie czekają. — Widzisz — dodał, spoglądając na zegarek — uchybiłem już termin, z pewnością tam niecierpliwią się.
— Ha, skoro tak koniecznie... ale cóżby się stało, żeby dziadzio tę wizytę, czy też interes, odłożył do jutra.
— Na żaden sposób.
— Domyślam się — rzekł Wicuś z uśmiechem — pewnie kobieta gra w tem rolę. Oj, bałamut z dziadzia!
Pan Dominik zarumienił się po same uszy.
— A choćby nawet kobieta — to tem bardziej, grzeczność dla dam przedewszystkiem; przynajmniej my starzy tej się zasady trzymamy. — No, bywaj zdrów, Wicusiu, jutro przyjdź, wszak nie wyjeżdżasz jeszcze?
— Nie.
— Więc czekam od samego rana.
Pan Dominik wyszedł pierwszy i zaraz wsiadł do dorożki; młody człowiek, zaintrygowany tym pośpiechem, wybiegł ze sklepu i wsiadłszy w drugą dorożkę, kazał jechać w pewnej odległości. Dziadek wysiadł na Lesznie, za Żelazną, przed domkiem, w którym od tylu lat codziennym bywał gościem i po upływie kwadransa wyszedł ztamtąd z dwoma kobietami.