trochę rozrusza, wyjedziemy sobie na miasteczko. Ja bo przyznam się, że bardzo lubię Warszawę, czuję tu zupełnie inne powietrze, aniżeli u nas na wsi — i o ile w domu nie mam wielkiej ochoty do życia, o tyle znów tu przypominam sobie, że jestem młody.
— Albo zapominasz kiedy o tem?
— Co dziadzio chce; w takim zakazanym kącie człowiek może nawet zapomnieć, czy żyje na święcie... Niechże dziadzio będzie łaskaw pozwoli, pojedziemy razem, rozrywka nie zaszkodzi.
— Ale dokąd mamy jechać; ja bynajmniej do podróży przygotowany nie jestem.
— Tylko do miasta; nie wydalimy się ani na krok po za rogatki Warszawy, a możemy odbywać podróż choćby do późnej nocy. Zresztą, czyż ja, wnuk, mam tłómaczyć dziadkowi po co się idzie na miasto! Jeszcze mnie na świecie nie było, kiedy dziadzio już tę Warszawę znał na wylot — prawda?
— Ho, ho, mój paniczu, znałem, znałem. Inne to były czasy, inna młodzież, inne wino, inne kobiety. Za dziesiątkę miałem porcyę zrazów z kaszą, aż pachniały, za cztery grosze pyszne piwo owsiane, a dziewczynie w kawiarni jak dałeś za miesiąc usługi kwartę śliwek, to cię w rękę za to pocałowała. Było tanio i dobrze, a dziś wszystko drogo i fuszerka.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/192
Wygląd
Ta strona została skorygowana.