Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ileż ja już dzików zabiłem! — zawołał Józio — a dotychczas uchowałem się jakoś.
Argument ten nie przekonał pana Dominika, który oświadczył, że stanowczo żadnym drapieżnym zwierzętom czoła stawiać nie myśli i że nie na to tyle lat pracował na emeryturę, by się jej miał pozbawić w tak nieprzyjemny sposób. Natomiast nie mógł się nachwalić polowania letniego, na którem można użyć umiarkowanej przechadzki na świeżem powietrzu, przy najpiękniejszej pogodzie, zjeść z apetytem doskonały podwieczorek i zabawić się miłą i zajmującą rozmową.
Wicuś tryumfował. Skoro dziadek wyraził się w ten sposób, to znaczy, że rozmowa istotnie sprawiła na nim dobre wrażenie, a skoro tak, więc można ją będzie jeszcze wznowić i prowadzić dalej.
Kiedy wracali do domu, Wicuś delikatnie, z ostrożnością wielką starał się znowuż ważny dla siebie przedmiot poruszyć. Pan Dominik słuchał go bardzo uważnie, a nawet dał do zrozumienia, że podoba mu się to, gdy młodzi ludzie mają wyższe aspiracye i pragną dojść do czegoś.
Pani Julia była uszczęśliwiona, gdy synek-dyplomata opowiedział jej cały przebieg konferencyi.
— Widzi mama — rzekł w końcu — że interes w połowie można uważać za skończony. Słowo daję, że tego dziadka Dominika obmówili, on by-