Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

płaci, to któż ma płacić. Juścić nie biedny człowiek.
— E, wtrąciła trzecia przekupka, pani Marcinowa, — a może on właśnie jest biedny.
— On??
— A no tak, któż jego miliony rachował?
— Ludzie.
— A byłaś pani przy tem? Widziałaś pani swojemi oczami?
— O jak to znać, żeś pani nie tutejsza i nowa, żebyś tak jak my, przesiedziała ze dwadzieścia lat nad straganem, tobyś pani znała całe Stare Miasto na durch — i wiedziałabyś, jak kogo trzeba znać i rachować.
To przemówienie skończyło się na mocnej kłótni pań przekupek, kłótni, która wznowiła się nazajutrz i przeszła następnie w stan chroniczny, to jest, że powtarzała się na targu stale i codziennie. Potworzyły się wśród straganów partye, nie szczędzące sobie wzajemnych wymówek i docisków.
Pan Dominik regularnie o godzinie dziewiątej rano z domu wychodził i dążył do Saskiego Ogrodu; jak przepędzał czas do południa — nie wiadomo, ale o pierwszej zjawiał się na ulicy Piwnej, gdzie się w podrzędnej restauracyi stołował. Koło drugiej wracał do domu, a wieczorami rzadko kiedy wychodził, chyba że wyjątkowo piękna pogoda wywabiła go na ulicę.