Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tobliwie nazywasz, moja tusza, jest właśnie skutkiem cierpienia i zgryzot...
— Dziwne rzeczy opowiadasz, moja żono, słyszałem już, że ludzie ze zgryzoty chudli, ale żeby kto tył ze zmartwienia...
— A jednak tak jest; jeżeli nie wierzysz, zapytaj doktora.
— Wielka mi powaga!
— Przecież doktór kształcił się w swoim zawodzie, chodził do uniwersytetu, praktykował przy szpitalach. Ty może nie wierzysz w naukę, ale ja wierzę.
— Zapewne; w przeszłym roku powiedział twej siostrze Kozłowiczowej, że jeżeli nie pojedzie do wód, to umrze; tymczasem żydzi pieniędzy nie dali, do wód nie pojechała — i jak była jejmość jak ćwik, tak jest sobie jak ćwik, po dzień dzisiejszy.
— Bóg ją zachował dla dzieci!
— A doktór straszył dla żydów; bo gdyby był Kozłowicz pieniędzy dostał, siódmą skórę byliby z niego zdjęli. Całe szczęście, że nie dostał, bo i tak z nim bardzo już krucho.
— Krucho, albo nie krucho.
— Mogę cię zapewnić, że bardzo. Cała ich habenda wisi na nitce pajęczej.
— Dziś może jest rzeczywiście niedobrze, a jutro zupełnie inaczej.