Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I ludzi tam nie brak. Jest ich niemało, tylko że się po dość dużej rozsypali przestrzeni i siedziby ich rozrzucone są po okolicy, więc nie znać ich tak bardzo. Kilka wiorst można przejechać i żywego ducha, zwłaszcza zimową porą, nie spotkać, ale za to w kościele przy święcie, w miasteczku na jarmarku, tysiącami się gromadzą.
Jeżeli wzrok po tej płaszczyźnie szerokiej puścić, a przypatrywać się bacznie, to można na śnieżnej równinie wzgóreczki jakieś dostrzedz, a choćby kto oczu tak bystrych nie miał i wzgórków owych nie rozróżniał, to musi zauważyć chociaż szare słupy dymu, jak powoli się wznoszą ku górze i rozpływają w przestrzeni — to mu wreszcie wpadnie w oko grupa drzew, linie płotów, mostek garbaty na grobli, żóraw studzienny, wreszcie wiatrak na wzgórzu. Ten przecież widoczny jest zdaleka. Dach obielony ma śniegiem, a ściany pyłem mącznym, macha szaremi skrzydłami zawzięcie od rana do wieczora, a nieraz i w nocy, bo w zimie ludzie zboże mają i więcej jedzą chleba niż zwykle.
Idźmy drogą, wprost przed się, przez grobelkę, przez mostek koło wiatraka, a od wiatraka zwrócimy na lewo w stronę lasu. Już nam się wyraźniej linie płotów rysują i studzienne żórawie i drzew grupy i chałup kształty, wioska cała.
Wyraźnie wypisane na słupie: «Wieś Kociuba.