Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pani prosiła, błagała, nie oszczędzała łez, ale nic nie pomogło; dziad był nie wzruszony jak skała.
— Tylko do asystencyi — powtarzał — tylko do asystencyi; do obiadów... przepraszam.
I żyła z sobą młoda para jaknajzgodniej, on swoim dworem, ona swoim, szanowali się, byli jedno dla drugiego uprzejmi i pełni grzeczności. Stary stróż Walenty, gdy go pani na Leszno posyłała, a posyłała dość często, mruczał gniewnie:
— Za nieboszczyka pana, bywało, chodziłem po Kuryera, po cygara i po piwo; według mojej służby stróżowskiej chodzę do cyrkułu i na stójkę, ale żebym regularnie codzień musiał latać dla gospodyni po męża — to dopiero teraz praktykuję i pewnie żaden stróż na świecie takiego przykazania nie miał i nie ma.