Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Później, po głębszem zastanowieniu się, pomyślałam, że może to lepiej, że mnie ten zawód spotkał wcześniej... a jeszcze później... jeszcze później, ale nie wiem, jak to księdzu kanonikowi powiedzieć... nie mogę znaleźć odpowiedniego wyrażenia...
— Mów jak myślisz, moje dziecię.
— Później w sercu mojem obudziły się jakieś nieznane mi uczucia; coś jakby duma, jakby obrażona miłość własna... zresztą nie wiem, jak to nazwać.
— Rozumiem ja cię, moje dziecko, rozumiem.
— W zmartwieniu mojem wielkie mi dobrodziejstwo wyświadczyła sędzina. Odwiedzała mnie często, a jej postępowanie, pełne szlachetności, serdeczne, ujmowało mnie na zawsze.
— Poczciwa kobieta. Widocznie pragnie wszystko naprawić.
— O wcale! Ona ma takie poczucie sprawiedliwości, że nawet dla jedynego syna ustępstw nie zrobi. O odrobieniu tego, co się stało, mowy nawet nie było... i być już nie mogło — dodała z pewnem drżeniem w głosie. — Sędzina przyjeżdżała do mnie, jak matka do cierpiącego dziecka; poczciwe, zacne jej słowa były mi jedynym balsamem pociechy. Oparta na jej ramieniu, mogłam się wypłakać przynajmniej...
— A o synu nie wszczynała rozmowy?
— Nigdy...
— To niepodobna...
— Tak jest, tak, księże kanoniku. Raz jeden tylko powiedziała mi, że pomiędzy nią a nim wszystko już skończone. Oto są własne jej słowa: „Matką mu