Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rwanych chwilowo nie nastręcza nadzwyczajnych trudności.
Co do pana Romana, zapewne, narobił on dość niepokoju przyjaciołom swoim. Mogli się nawet obrazić na niego, że bez pożegnania, nie powiedziawszy nikomu: „bywaj zdrów,“ nie objaśniwszy po co jedzie, dokąd, na jak długo, zniknął z horyzontu. Mogli i mieli prawo się obrazić, tem więcej, że już od tygodnia znaku życia o sobie nie daje — ale trudno. Przykre to jest i niepokojące — ale tem się pocieszać można, że bywają większe nieszczęścia.
Roman nie zginie, a skoro się znajdzie, usłyszy burę, na jaką zasłużył, i będzie napowrót do stałych partyi przyjęty.
Mniejsza zresztą o wszelkie niespodzianki pozadomowe, gdy jest prawdziwy kłopot w domu, gdy jest zmartwienie, którego pan regent, układając projekt wychowania i przyszłości swej jedynaczki, przewidzieć nie mógł. I nie tylko regent, ale nikt na świecie nie przewidziałby takich grymasów.
Przecież dziewczyna ta dostała od ojca wszystko, co tylko mógł jej dać. Kiedy jeszcze była dzieckiem, kupił dla niej piękną willę z ogrodem, aby miała gdzie biegać i bawić się, aby oddychała czystem powietrzem pól, poprostu: kupił jej zdrowie. Gdy podrosła, kształcił ją i wykształcił, tak, jak wszystkie panny z jej sfery. Skończyła pensyę, mówi kilku językami, gra i śpiewa: