Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ach, ojczulku — zawołała Wanda zdaleka, — co się stało? Byłyśmy niespokojne o panów.
— Jak widzisz, moje dziecko — odrzekł regent, — jesteśmy zdrowi, rzeźcy i tryumfujący. Uginamy się pod ciężarem zdobyczy.
— Któż to tyle zabił?!
— Wszyscy... Pan Bolesław, pan Feliks i ja, nie chwaląc się.
— Jak to? i ty, Feliksie? — zapytała zdumiona pani Anastazya, — nie wiedziałem, że taki talent posiadasz.
— Znasz zapewne przysłowie o chłopie, co strzela... — odrzekł. — Ja od dzisiejszego dnia zaczynam wierzyć w fatalizm...
— Cóż to ma za związek jedno z drugiem?
— Jestem przekonany, że kaczkom, które zabiłem, śmierć była na dziś przeznaczona. Gdyby nie moja strzelba, skończyłyby życie w inny sposób, ale dziś...
— Tak, pani łaskawa — dodał regent, — fatalizm czy nie fatalizm, to wszystko jedno, dość, że nie traciliśmy czasu napróżno... Przypominam przy tej sposobności, że pewna młoda osoba miała na paluszku upiec zwierzynę, jaką my zabijemy. Słowo się rzekło, panno Anielo...