Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy regent z panem Feliksem gawędzili, Bolesław wszedł szybko do lasu, znanemi mu dobrze ścieżkami dostał się niebawem na polankę, na której stała chatka gajowego. Był to maleńki domeczek o dwóch izbach, a obok niego odpowiedniej wielkości stodoła i obora. Dwa stożki siana, studnia z żórawiem i płot chróściany dopełniały całości.
Przed domem na klocu drzewa siedział człowiek nizki, krępy, o filuternem spojrzeniu. Do niego wprost zwrócił się Bolesław.

— Niech będzie pochwalony! — rzekł.
— Na wieki... a gdzież to się panicz aż tu do nas zapędził? — zapytał chłop, wstając i kłaniając się, — a i jeszcze ze strzelbą! Cud doprawdy! nie widziałem i nie słyszałem, żeby panicz polował.
— A no, widzicie, Michale, że poluję, i przyszedłem tu do was naumyślnie, żebyście mi pomogli... Wynagrodzę dobrze...
— Owszem, owszem, wielmożny paniczu, dlaczego nie, ale co mam robić? Gdzie mamy polować, a zresztą co to teraz za polowanie? Żeby to zimową porą, a! tobym służył... ale teraz, żal się Boże!...
— No, chyba na naszem bagnie kaczek nie brak.
— Kaczek? o la Boga co ich tam jest!... alboż je kto płoszy?
— Więc widzicie... mam gościa z miasta i chciałbym, żeby miał przyjemność i co żeby zabił...