Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, jużci trafia — ale rzadko kiedy... chyba jak słaby jestem.
Zabrał się Mateusz gorliwie do roboty, brykę dokładnie obejrzał, zlustrował zaprzęgi, a koniom ciągle owsa dosypywał do żłobów, żeby miały siłę do drogi.
Cieszyła chłopa ta podróż, bo spodziewał się swojaków zobaczyć. Dawno już w swojej wiosce rodzinnej nie był, a przypuszczał, że zmian w niej musiało zajść dużo... Starzy pomarli, dzieci podorastały, młodzież postarzała się... Czy go też poznają w Pokornicy? Czy żyje jeszcze Magda Bąkówna? Pewnie żyje i pewnie wnuków się doczekała. Przypomina sobie Mateusz dawne lata i tę Bąkównę. Setna dziewka była, krępa, przysadzista, czerwona... Do tańca jedyna i robotnica wielka. Zerkała nieraz na Mateusza modrem okiem, i Mateusz też na nią spoglądał z westchnieniem, ale nie było między nimi równości. Stary Bąk pół gospodarstwa za córką obiecywał, ale też i od kawalera żądał, żeby fortunę swoją posiadał. Mateusz zaś miał tylko przyodziewek i wielką sprawność do koni; musiał sobie tedy bogate ożenienie wybić z głowy. Inaczej być nie mogło; wziął też Magdę Filip Kogut, gospodarski syn, bogacz znaczny, a choć się Mateuszowi serce krwawiło, jednak na weselu był i tańczył do upadłego. Nazajutrz zabrał swoje manatki, pożegnał wszystkich uczciwie i poszedł w służbę,