Strona:Klemens Junosza - Trzy prowincjałki.djvu/3

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    winnych serduszkach, idealizmu w główkach i pozytywizmu w skrzyniach waszych rodzicieli!
    Czem jesteście?
    Wszystkiem i niczem. Aniołem, szatanem, sercem, ogniem, płomieniem, brylantem lub dymem.
    Zkąd przyszłyście do nas? Z żebra Adamowego jak prababcia Ewa, czy z piany morskiej jak Aphrodita, czy z krwi i kości jak zwykły śmiertelnik? Suniecie się na wspaniałem tle wieków, jak czarodziejskie pasmo zjawisk — pochód wasz znaczycie pamiątkami. Wasza historja pyszni się Judytą i Rachelą — wylicza Heleny, Kleopatry, Messaliny i Aspazje. Czci święte męczenniczki wiary i chętnie wspomina o Katarzynie Medicis i Bonie Sforcji. Zostawia parę kartek dla zbankrutowanej Eugenji i sadowi na pargaminie potworną Lokustę homeopatkę z czasów Nerona.
    W świecie fantazji macie posady stałe. W świecie sztuki trzymacie monopol piękności form. — W sferze ducha jesteście ideałem łagodności lub szaleństwa, męczennicą idei lub szaloną lwicą rozpaczy; czystą Westalką lub pijaną szałem służebnicą Bachusa. W Europie jesteście stróżami ognisk domowych, w Azji egzotycznym kwiatem haremowych cieplarni.
    Z pomiędzy was powstała Balladyna, Zosia, Wojewodzina z Mazepy, cierpiąca Aldona i wojownicza Grażyna.
    Jesteście ogniem, który grzeje, parzy albo oślepia. Jesteście rządczyniami rządców świata. Gorejącemi wulkany lub lodowatą lawiną. Silne jak lwice i słabe jak muchy. Odważne jak nieboszczyk Bayard lub trwożne jak sinogarlice z góry Synai. A to wszystko:

    jak kiedy, jak gdzie i jak jak.

    To jak jest genezą waszej różnorodności — filozofją źródeł, które was urobiły na aniołów lub szatanów!

    II.

    Obniżmy ton o całą oktawę.
    Śliczne dziewczątka! trzeci dziesiątek lat mizernego żywota na tym padole płaczu i dolegliwości człowieczych, tułam się pomiędzy wami. Patrzę jak rośniecie, jak każda wiosna dorzuca jakiś kwiateczek do waszych czarodziejskich uroków, i jak potem srogie tchnienie jesieni... a przepraszam! są rzeczy, o których mówić się nie godzi. Już milczę.
    Jestem prowincjał.
    Ale nie prowincjał Bernardynów lub, co gorzej, Jezuitów; bo w dniach uroczystych przywdziewam czarny i kusy tużurek; ale taki prowincjał, co się na zaścianku urodził, na zapiecku wyhodował, i prawdopodobnie za piecem bogobojnego dokona żywota. Od czasu, gdy panna Kazimiera nazywała mnie Klimciem i familjarnie głaskała po czarniawej czuprynie, upłynęło akurat tyle wiosen, ile było potrzeba na to, aby taż sama panna Kazimiera została guwernantką następnej generacji, i tyle nieszczęśliwych jesieni, że szczotkowata czupryna Klimcia przeszła w dziedzinę nieodżałowanych pamiątek.
    Przez ten czas, raniły mi serce ogniste wejrzenia prowincjałek, a ja patrzyłem na nie, otworzywszy usta szeroko i kręciłem się wśród niewieściego rodu; a każda z moich znajomych obdarzyła mnie jakimś upominkiem lub pamiątką. Tu dostałem... odkosza, ówdzie trochę chłodu, gdzieindziej dostrzegłem cokolwiek śmieszności... a nie-