Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Marcin wymienił cyfrę. Dawid pogładził brodę, pomyślał i po chwili rzekł:
— Możemy gadać, to jest krótka rzecz...
Nie była ona jednak tak krótka, jak się Dawidowi zdawało, gdyż pan Marcin trzymał się przy podanej cenie, i również bardzo chłodno, bez żadnego nacisku, sprzedaż traktował... Dawid głową kręcił, namyślał się, liczył, zapisał cały arkusz rachunkami, chciał odchodzić, ale widząc, że go nie zatrzymują, pozostał. Pokazało się, że zanim do Bud przyjechał, w lesie już był, przeznaczoną na cięcie porębę obejrzał i wartość jej obliczył.
Kilka godzin trwał targ, wreszcie przyszedł do skutku. Napisano kontrakt, ułożono warunki wypłaty. Dawid dał zadatek i, jak gdyby po wielkiem zmęczeniu się odetchnął...
— Ciężko... — rzekł.
Pan Marcin uśmiechnął się.
— Może herbaty? — zapytał.
— Jeżeli łaska...
— Cóż nowego na świecie, panie Dawidzie?
— Stara bieda! panie dobrodzieju.
— Ale przecież... Jeździsz pan po świecie, ludzi widujesz, mogłeś co słyszeć...
— Pewnie.
— A cóż?
— Nie ma co powtarzać... paskudne gadanie