Była już jesień.
Piękna ta pora roku, przynosząca ludziom złote ziarna zboża i smaczne owoce, miała się ku końcowi, zasępiając od czasu do czasu jasny horyzont niebios szarą chmurką... lub też unosząc ponad polami długie białe nitki, zwane babiem latem.
Niech co chcą mówią ludzie, ale jesień, to najpiękniejsza pora roku, bo wiosna nierozdzielonym węzłem złączona jest z przednówkiem, lato jest porą sianokosów i żniwa, a przez to potrzebuje massę drobnych na wypłatę robotnikom, a jesień złota jesień, napełnia puste stodoły i kasę rolnika, opustoszałą podczas dwóch pór poprzednich.
Nie potrzebujemy dodawać, że niniejszy pogląd na pory roku, jest skreślony z tego punktu widzenia, z jakiego zapatrują się zacni nasi pracownicy ziemi — ci poczciwi ludzie, których życie jest nieustającem pasmem operacyi finansowo-kredytowych, tranzakcyi zbożowych podług kursów przyszłości i układów z bankierami jeżdżącymi na dwukołowym wózku, zwanym pospolicie biedą.
Dla ludzi oddychających świeżem powietrzem wsi, jesień ma jeszcze wiele innych przymiotów, z których najwyraźniejszym jest ten, iż projekty wiosenne i letnie jeżeli urzeczywistniają się kiedy, to tylko w jesieni.
Wszystkie ważniejsze sprawy rodzinne zależne od stanu funduszów, wtedy najczęściej załatwiać się pozwalają.
I pora ta nietylko wywiera wpływ na tak zwanego obywatela ziemskiego, osiadłego na małym lub średnim folwarczku, ale i w życiu kmiecim gra rolę bardzo ważną. Kto miał sposobność przeglądać statystykę małżeństw wieśniaczych, ten nie mógł zapewne nie zauważyć, że najwięcej związków zawiera się w Październiku i Listopadzie. Jest to zresztą bardzo naturalnem, w tej bowiem porze każdy kmieć ma już zgromadzone na całą zimę zapasy, i pierwsze chwile małżeństwa może przepędzać bez wielkiej troski o tę alfę i omegę wszelkich dążeń człowieka, to jest o chleb powszedni.
I dla naszego bohatera jesień na swoich skrzydłach miała przynieść ową godzinę, w której musiał opuścić malownicze okolice Wólki, i powędrować między ludzi obcych, daleko, aby wedle postanowienia rodziców, rady wujaszka i sąsiadów, pracować na owoce, które miał kiedyś w przyszłości spożywać.
Pani Markowa już od owego wieczoru od owej pamiętnej kolacyi, na której tak się podochocono, że nawet prezes Gzubski całował marszałka Sapajłę, żyła tylko jedną myślą.... myślą zobaczenia kiedyś Czesia dyrektorem fabryki.
Nieraz we śnie widziała obrazy piękne i zachwycające. Śniło jej się, że przyjechała w odwiedziny do Czesia, że przyjmował ją w eleganckim apartamencie, że przychodzili do niego podwładni po dyspozycye, a on im rozkazy wydawał głosem donośnym. Bo i dlaczegoż miałby mówić cicho, kiedy jest dyrektorem a jego żona dyrektorową?... I śniła dalej pani Markowa, jak pieściła wnuków i wnuczki, a potem wracała do domu, wioząc
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/26
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
VI.