Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nem tętnie życia handlowego, — i zdawało mu się, że i w nim samym, w jego osobie, krew żwawiej krąży.
Śliczna rzecz miasto, zwłaszcza w dzień targowy — zupełnie co innego, aniżeli smutna i zawsze cicha wioska.
Tylko wspomnienie rudego żyda psuło Szmulowi przyjemność doznanych wrażeń.
Taka gęba szkaradna! taki złośliwy język! taka niegrzeczność względem człowieka spokojnego, który uczciwie handluje i nikomu w drogę nie wchodzi!...
Wóz wlókł się powoli przez ruchliwe ulice, przez plac targowy, przez szeroką drogę ku rogatkom, potem przez przedmieście, aż nareszcie znalazł się na drodze w czystem polu.
Szmul obejrzał się raz jeszcze na kochane miasto, pokręcił głową, jakby z podziwu — i szarpnąwszy szkapę lejcami, do pośpiechu ją zmusił.
Korkiewicz w opinii spekulantów i faktorów miejskich uchodził za człowieka, który ma nos; w oczach Korkiewicza znów ci właśnie spekulanci, faktorzy, pokątni doradcy, przedstawiali się jako ludzie, mający psi węch.