Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ulicach tylko szewcom grosze do kieszeni napędza.
— Tak, tak! — odezwał się z westchnieniem dependent — marne życie! Wciąż trzeba się trzymać za kieszeń i płacić za najmniejszy drobiazg. Do widzenia, pani kochana.
— Sknera! — bąknęła półgłosem gospodyni.
Mały człowieczek wyszedł i skierował swe kroki w stronę żydowskiej dzielnicy miasta.
Szedł przez uliczki ważkie, brudne, pełne śmieci; przesuwał się między koszami przekupek, gromadami bachorów, grających pod ścianami w kamyki, przepychał wśród kupców, robiących obrachunki na środku ulicy, uciekał przed nadjeżdżającymi wozami — aż wreszcie wydobył się na mały placyk, przy którym stała wysoka, wązka kamienica, o dwóch oknach frontu.
Już i mrok wieczorny zaczął zapadać. Drobniutki deszcz mżył, powietrze było dość mgliste, wilgotne i zdawało się przyduszać wydobywające się z ziemi wyziewy. Kamienie nierównego bruku oślizgły, trzeba było iść bardzo ostrożnie, aby nie upaść.