Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nawet Korkiewicz, wybrany przez Sławcię do figury, tłómacząc się, że jeszcze nigdy w życiu nie tańczył, puścił się jednak na oślep i skakał zapamiętale, bez względu na to, czy zgadzał się z rytmem muzyki, czy nie.
Po mazurze był króciutki odpoczynek, poczem zaproszono gości do jadalni, do suto zastawionego stołu, uginającego się pod ciężarem arcydzieł, przynoszących zaszczyt młodej gosposi. Wszystko było wybornie, ślicznie; goście zachwyceni, Zosia z zazdrości zzieleniała, Sławcia tryumfująca, Konrad dumny — aż nagle, ni stąd ni zowąd, miłą te harmonię zakłócił przykry dysonans.
Niby właściwie nie taki znów nadzwyczajnie przykry, ale niepotrzebny, nie na czasie... Miał zgrzytnąć ten fałszywy akord — trudno, niechby był zgrzytnął, — ale dlaczego właśnie przy gościach, przy kolacyi, przy stole? Wszystkiemu winna kochana ciocia Emilcia, to jest właściwie wujaszek Andrzej, ale ciocia Emilcia dała najniepotrzebniej powód. Na co było odzywać się, wiedząc przecie, że wujaszek Andrzej, najzacniejszy zresztą człowiek, jest trochę dziwak, rubaszny, w wyrażeniach nie przebiera i ma trochę