Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale, panie mecenasie, jak poważam pana dobrodzieja...
— Rób co chcesz, nie idzie mi bynajmniej o badanie twoich tajemnic. Zatrzymaj je przy sobie; lepsze to, aniżeli różne wybiegi, tem bardziej, że kłamiesz niezgrabnie, niezdarnie. Małe dziecko poznać się na tem może.
— A, jeżeli tak... jeżeli mi pan mecenas nie wierzy, to się zatnę i już pary z ust nie puszczę.
— Ślicznie zrobisz. Zatnij się i nie puszczaj pary... To będzie najlepiej.
— Pan mecenas obraził się... gotów jestem przeprosić.
— Nie fatyguj się.
— Przecież każdy człowiek może mieć jakieś interesa familijne.
— Tyle razy mówiłeś mi, że nie masz familii.
— Niby... dalsi krewni są.
— Nic mi do tego.
Rzekłszy to, Szperalski wyszedł z kancelaryi.
— To trudno — mruczał dependent, — mecenas mecenasem, a sekret sekretem; nie