Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przepraszam, że to mówię, ale ja matka dzieciom, ja gospodyni, i jeżeli ja gęby nie otworzę, to któż panu dobre słowo rzeknie?
— Trzeba... Może i trzeba, albo ja wiem? moja pani majstrowa.
— Nieswój pan dziś. Odgrzeję panu talerz krupniku, a przed pójściem spać wypije pan szklankę mięty albo centuryi. Zaraz zrobi się panu lepiej.
Nazajutrz Korkiewicz czuł się zdrowszym; rano poszedł do kancelaryi i zaraz, gdy mecenas się pojawił, wystąpił do niego z temi słowy:
— Chciałbym prosić o urlop.
— Wyjeżdżasz?
— A tak...
— I dokądże to?
— Do Warszawy, panie mecenasie dobrodzieju.
— Wolno zapytać: po co?
— Chciałbym się trochę oporządzić.
— Oporządzić?
— A no, sam pan mecenas powiada że plecy moje świecą się jak latarnia.
— Skądże ci się nagle zachciało być elegantem?