Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przyszedłszy na wezwanie, długo, bardzo długo wycierał buty na słomiance przed progiem, zanim dotknął klamki. Nie domyślał się nawet, jak go to dobrze przedstawi w oczach panny Emilii, która oczekiwała go z niecierpliwością i widziała, jak wchodził do sieni.
Pomyślała sobie, że jest to człowiek porządny i uważający na wszystko, że ma w wysokim stopniu rozwinięte poczucie delikatności i rozumie, że utrzymanie porządku w mieszkaniu kosztuje niemało pracy i pieniędzy.
Przywitała go też wdzięcznym uśmiechem i podaniem ręki.
— Jaki pan dobry! — rzekła — jaki pan uczynny! Traci dla mnie czas i fatyguje się.
— To, pani dobrodziejko szanowna, nic — bąknął Korkiewicz, siadając na fantazyjnem krzesełku, pokrytem blado-różowym kretonem.
— Ależ przeciwnie, to wiele, to bardzo wiele z pańskiej strony i, doprawdy, w kłopocie jestem, jakim sposobem potrafię to panu odwdzięczyć.
— To nic, jak szanowną panią dobrodziejkę poważam, to jest bagatelka. Pisze pani dobrodziejka, że byli jacyś żydzi...