Strona:Klemens Junosza - Romans i powieść.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tysiąca owych dramatów smutnych, w które tak obfituje życie miast.
Wiktor z początku rzucał się i oburzał; szukał jakiegoś nadprogramowego zajęcia, jakiejś dodatkowej pracy — ale napróżno; gdy zaś pierwszy raz pożyczył pieniędzy od lichwiarza i zapłacił dwa procent miesięcznie, to mu się zdawało, że padł ofiarą rabunku i rozboju.
Nieprzyzwyczajony był jeszcze — ale z czasem przywykł i przestał się dziwić, gdy żądano od niego pięciu i dziesięciu procent. Z jednego długu wpadał w drugi, od jednego pożyczał, drugiemu płacił, a ogólna suma zobowiązań jakie zaciągnął w przerażający sposób wzrastała. Była to jednak nieunikniona konieczność. Ciężkie troski przygniatające go swem ołowianem brzemieniem żłobiły mu bruzdy na czole, odbierały humor i zdrowie.
Inny na jego miejscu może by szukał zapomnienia w kieliszku, może pragnąłby oszołomić się, zgłuszyć, choćby chwilowo tylko; on jednak nie uciekał się do tego środka, zawsze był jednakowo dobrym i uprzejmym dla żony, dbał o jej zdrowie, starał się usunąć z przed jej oczu, wszystkich wierzycieli, wszystkie pozwy, jakie przynoszono do domu.
Raz, w Listopadzie jakoś, gdy wiatr przejmujący świstał po ulicach, Wiktor wstał bardzo rano, kiedy ledwie szarzeć zaczęło, ubrał się prędko i wybiegł na miasto... Czas był psi, nawet dorożkarzom nie pilno było na zarobek wyjeżdżać, tylko wielkie wozy piekarskie i rzeźnickie uwijały się po ulicach.
W dość lekkim paltocie, niedostatecznie zabezpieczony od zimna, wybiegł na ulicę — lecz nie zważał na przejmujący chłód jesienny. Przeciwnie, czuł że mu jest bardzo ciepło, gorąco nawet. Szedł nadzwyczaj szybko; przebiegł Nowy-Świat, Krakowskie, Długą i zniknął w stronie Nowolipek.
Czas był dla niego drogi... Jakiś pan Dawid, czy Szmul groził mu zajęciem... papiery znajdowały się już nawet u komornika... Dziś jeszcze ten wykonawca wyroków może przyjść, rzeczy zająć, opieczętować...
Biedna, chora Marynia, ona nie przeżyła by tego, taki cios byłby dla niej bezwarunkowo śmiertelnym, więc trzeba spieszyć, spieszyć co najprędzej... Szmul lichwiarz jest, ale w gruncie rzeczy niezły człowiek; za kilkanaście rubli, pofolguje, poczeka jeszcze miesiąc... trzy tygodnie — a przez ten czas poradzi się jakoś inaczej.
Na szczęście pan Szmul był w domu i dał się jakoś udobruchać, należało jeszcze wpaść do komornika, który mieszkał na drugim końcu miasta — i nie spóźnić się do biura, bo tego pan naczelnik bardzo nie lubił; punkt o godzinie dziewiątej każdy musi być na swem stanowisku, jest to niezbędnem dla porządku i prawidłowego biegu interesów.
Wiktor spieszy więc, spieszy... Wiatr świszcze mu koło uszu, pot oblewa czoło, tchu brakuje w piersiach, już tylko pół godziny czasu... kwadrans... kilka minut.
Nareszcie! Szmul ułagodzony, komornik nie przyjdzie. Marynia nie będzie miała przykrości.
Kamień spadł mu z serca...
Drżącą ręką chwyta mosiężną klamkę wielkich drzwi gmachu, w którym pracuje, otwiera je nagle i z jakimś dzikim okrzykiem, krótkim, urwanym w połowie pada na posadzkę tuż przy nogach opasłego szwajcara.
— Jezus Marya! ratujcie! krzyknął przerażony portyer widząc strasznie zmienioną twarz Wiktora.
Zbiegli się woźni, podnieśli go z ziemi, położyli na kanapie w przedsionku.
— Doktora! prędzej doktora! krzyczano.
Wiktor leżał jak martwy, jedną stronę twarzy miał wykrzywioną kurczowo, oddychał z trudnością.
Woźny sprowadził pierwszego, spotkanego na ulicy lekarza.
Ten obejrzał chorego, potem rzucił okiem do koła i rzekł:
— Tu muszą być cugi fatalne... ten człowiek sparaliżowany został...