Strona:Klemens Junosza - Romans i powieść.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Maryni udawało się jeszcze rozjaśnić od czasu do czasu czoło męża... gdy mu białe rączki zarzuciła na szyję, gdy wpatrzyła się w niego pełnemi miłości oczami, wtenczas zapominał chwilowo o cyfrach, rachunkach, fatalnych prawach odejmowania, śmiał się, rozmawiał, stawał się młodym napowrót...
Ale oto w przedpokoju jęknął dzwonek żałośnie, szarpnięty suchą ręką przyjaciela ludzkości... i chwilka szczęścia, chwilka zapomnienia pękła jak bańka mydlana, rozwiała się jak biały obłoczek, pod silniejszem tchnieniem wiatru...
Wiktor zaczął pilnie czytywać ogłoszenia w „Kuryerach“ zdawało mu się, że znajdzie jakieś zatrudnienie w godzinach pozabiurowych, że rządcą domu zostanie, szczupłe swoje dochody powiększy. Gdy wyczytał jaki anons odpowiadający jego życzeniem, wychodził z domu natychmiast, spieszył pod adres wskazany i zawsze z niczem powracał. Dziwni ludzie, o najnędzniejszy zarobek dobijają się niemal pięściami i ubiedz ich nie sposób.
Marynia domyślała się już potrosze źródła smutków i niepokojów swego męża i pragnęła z duszy, bodaj ostatnią kroplę krwi oddać, byle mu dolę ciężką, znośniejszą uczynić. W kształtnej jej główce, mózg pracował forsownie, myśli wszystkie wysilała na to, aby znaleźć jakiś sposób powrócenia mężowi dawnego spokoju i szczęścia... Myślała też biedaczka, myślała aż wymyśliła nareszcie! środek nie zawodny... Chwyci się go i dopomoże mężowi — ale jak dopomoże! Odrazu, niespodzianie, ni z tego ni z owego, kiedy tego Wiktor najmniej oczekiwać będzie — ona rzuci mu na stół tysiące, ucałuje go serdecznie i powie:
— Weź to najdroższy, otrząśnij się z trosk i kłopotów, zrzuć to szkaradne brzemię, które cię gniecie tak strasznie, rozjaśnij oczy, rozpogódź czoło i bądź takim jak dawniej... Młody jeszcze jesteś i ja młoda — mamy przecież prawo do życia... Patrz, oto przed tobą leżą tysiące — a nam tak mało potrzeba. Oddaj coś komu winien — a gdy przyjdzie lato, poproś o urlop i pojedziemy do matki, do ogródka owego, w którym mi poraz pierwszy swoją miłość wyznałeś...
Ona mu to powie — a on uściśnie ją serdecznie, nazwie swoim aniołem opiekuńczym, skarbem, pociechą; z wolną głową i myślą swobodną weźmie się do pracy jeszcze gorliwiej i życie ich popłynie jak czysta, niezmącona wstęga strumienia, wijąca się wśród ukwieconych błoni, i lasów...
Idzie tylko o te głupie kilka tysięcy. Marynia już je prawie ma w ręku... Od miesiąca oszczędza się na wydatkach, urwie dwa grosze od węgli, kupi mniej bułek do herbaty, oszczędzi na cukrze, aż zbierze trzy ruble — i w sekrecie przed mężem, weźmie ćwiartkę losu na loteryę i... wygra. Wygra, najniezawodniej wygra. Przecież Bóg jest tak dobry...
Z myślą swą Marynia nie zwierza się nikomu, nawet matce o tem nie doniesie i przed nikim, przed nikim nie powie, chyba przed Matką Bożą, do której gorąco się modli codziennie. Czekaj, czekaj Wiktorku, już niedługa twa troska... Z groszaków zebrało się trzy ruble; leżą w komodzie schowane głęboko, głęboko, w samym kącie szuflady... Ty teraz pracujesz w biurze i myślisz o swej niedoli, a twoja żoneczka wybiera się na miasto i kupuje ci szczęście.
Żebyś widział jak jej ręka drży... Nie dziw się — wszak to o twoje szczęście chodzi...
Z gorączkową niecierpliwością oczekuje „Kuryera“, który tabelkę wygranych ogłasza — drżącą ręką przewraca kartki, szuka swego numeru... Niestety nie masz go! Ale to nic! to nawet lepiej; w pierwszych czterech klasach są bardzo małe wygrane — Marynia będzie wciąż opłacała los, aż do klassy piątej...
I opłaca... najregularniej opłaca! Za to jakąż ma nieopisaną przyjemność, gdy może czasem powiedzieć mężowi:
— Nie martw się, miej nadzieję... może się to odmieni.
Nadeszła upragniona pora ciągnienia, w ostatnim dniu dziesięć tysięcy rubli padło na numer, o jednostkę mniejszy od numeru Maryni. Wygrali jacyś żydzi z prowincyi... Biedna kobieta nie przyznaje się do tego, że przez kilka godzin płakała. Czemuż nie wygrała, chociaż tysiąca, chociaż kilkuset rubli — chociaż stawki!?.
Bóg ją jednak pocieszył — i zesłał jej skarb, droższy niż wszystkie wygrane na loteryach całego świata: dał jej syna! Był on piękniejszy, dorodniejszy, milszy nad każde inne dziecko, był jej dumą, rozkoszą i szczęściem... Wprawdzie jego przyjście na świat opłaciła prawie zupełną utratą zdrowia, ale któraż matka na takie drobnostki uważa... byle on był silny, piękny i rozumny, byle wyrósł na dzielnego człowieka w przyszłości, to mniejsza o resztę. — Wdowa po odludku przybyła do Warszawy, opuściła ona swój cichy domek na ustroniu i jest przy córce, pielęgnuje ją i cieszy się wnuczkiem... Przywiozła z sobą trochę pieniędzy z pracy i oszczędności zebranych — i dała je dzieciom.
W mieszkaniu Wiktorów jest jakoś milej i weselej; gość maleńki zajmuje wszystkich, każe zapominać o troskach! Nawet Wiktor rozpo-