Strona:Klemens Junosza - Przysięga pana Sylwestra.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan dobrodziej wybaczy, ale muszę powiedzieć parę słów o sobie, zanim dojdę do pośredniej sprawczyni mego nieszczęścia, do tej histerycznej damy. Bezpośrednim sprawcą jestem ja sam, ale bo też kuzynowi memu przyszła dzika idea... Zostawić mnie z kobietą młodą, kapryśną jak dziecko, trochę znudzoną, zdenerwowaną, nie mającą żadnego zatrudnienia, ani towarzystwa, a spragnioną wrażeń i rozmaitości. Nie wiele pan zapewne rozumie z tego, co ja mówię, bo też pod wrażeniem mieszam jedno z drugiem i opowiadam bez planu. Wnet uporządkuję myśli i zacznę od antecedencyj, od przyczyn, aby kolejno przyjść do skutków. Zechce pan słuchać?!
— Owszem, bardzo proszę.
— Naprzód tedy: kto jestem? Biedny człowiek; nie posiadam żadnej pozycyi towarzyskiej, ani społecznej, a płynąc po dość burzliwych falach życia, przybiłem nareszcie do portu i zarządzam willami mego kuzyna. Mieszkam tu latem i zimą, latem odbieram komorne, o wiośnie dozoruję reparacyi, zimą pilnuję wraz ze stróżem, żeby złodzieje nie zabrali okienic, żaluzyi, drzwi, żeby nie ukradli pieców. Śliczna posada, można, zwłaszcza w zimie, siedzieć i rozmyślać, trochę czytać, niekiedy pójść do pobliskiego miasteczka na szachy i kufelek piwa, czegóż więcej żądać od życia?
— Niewielkie wymagania.
— Dochodzi się do tego, panie dobrodzieju, po latach doświadczenia i rozmyślań, bo widzi pan, ja rozmyślałem wiele, włóczyłem się po świecie dopóki miałem za co. Słuchałem trochę medycyny, filozofii, prawa, wszystkiego po odrobince, bo na całą porcyę nie miałem apetytu, ani wytrwałości, i na skutek tego mam głowę podobną do salaterki napełnionej bigosem. Rodzina chciała, żebym był „czemś,” ale ja nie czułem powołania do żadnego zawodu. Nie chciałem truć ludzi, nie chciałem uczyć ich tego, czego sam dobrze nie rozumiem, nie chciałem dowodzić, że zbrodniarz jest niewinny. Posiadając trochę pieniędzy po rodzicach, mogłem żyć bez fachu i nie zapisywać się do cechów. Rodzina chciała, żebym bywał w tak zwanych, porządnych towarzystwach, ale ja wolałem tak zwane nieporządne, ludzi prostych, szczerych, nie skrępowanych w powijaki cywilizacyi i ogłady.
— To rzecz gustu
— Zapewne, aleć nie ja jeden takie upodobanie miałem. Sławny Paracelsus najchętniej obcował z chłopstwem, woźnicami, cyganami i czarownikami, upijał się w szynkowni z katem, co mu nie przeszkadzało być znakomitym, jak na swój wiek, uczonym. Nie równam się z Paracelsem, alem miał gust podobny, nie zawsze oczywiście, ale od czasu do czasu. Wśród ludzi z towarzystwa było mi nudno, wobec dam czułem się onieśmielonym; nie umiałem trzech zliczyć. Trudno, panie szanowny; jeden lubi kunsztowne ogrody, dla innego milszy jest las dziki, nietknięty jeszcze siekierą. Zarzucano mi, żem się lubił bawić kuflami. Prawda, i dziś jeszcze lubię, ale i dawniej i teraz nie w takim stopniu jak mniemano. Iluż to grubo uczonych filozofów miało czerwone nosy, ilu poważnych myślicieli lubiło przesiadywać do późnej nocy w bierhallach, lub weinstubach! Alkohol podniecał ich umysł, zaostrzał dowcip. Nieraz zdarzało mi się być w towarzystwie takich mężów, niejednokrotnie miałem sposobność podziwiać ich koncepta. Odznaczały się one niesłychaną ciężkością i można